Hej, Panie, Panowie... W czasach, kiedy nie było zdjęć, a nie tylko, o zgrozo, Internetu, królowały gawędy. Gawędziarstwo ma to do siebie, że będąc zjawiskiem niepopartym dowodami, pozwala na różne konfabulacje czy inne ściemy. [U wędkarzy to zjawisko nosi nazwę taaaaaaaka ryba!]
Zapewne nie ja jedna dziś krzakobuszowałam, więc z okazji niefunkcjonowania galerii poopowiadajmy sobie o naszych wypadach. Mój akurat był krótki, bo po południu kroiła się impreza. [Nomen omen też wyszła jakaś krótka.
]
Pogoda była kiepska, chmury, wiatr i chłód, co akurat uznałam za atut. Najpierw zaliczyłam jeden lasek sosnowy, w którym poza kilkunastu rulikami nie było zupełnie nic, potem skróciłam sobie drogę, bo ktoś skosił łąkę pod lasem i tym sposobem znalazłam się w pobliżu ambony. Omijając ją szerokim łukiem zobaczyłam kątem oka jakiś ruch. Był to sarni osesek, którego obserwacja zajęła mi kilka minut w kompletnym bezruchu. Maleństwo skryło się w gąszczu a ja ruszyłam w dalszą drogę, życząc mu, by dożył szczęśliwej starości.
W pobliżu rzeczki znalazłam pieniek pięknie obsypany młodziuchnymi czernidłaczkami gromadnymi. Było ich mnóstwo.
Potem poza bogactwem śluzków krzaczkowatych nie znajdowałam kompletnie nic, no nie licząc jakichś starych nadrzewniaków.
śmigam tak sobie lasem, jakiś wiatr się zerwał, nagle słyszę ryk silnika.
- przemknęło mi przez głowę. Szczerze to pomyślałam, że jacyś miłośnicy [no powiedzmy przyrody] szukali azylu. Ale gdzie tam! Z auta wysypała się rozwrzeszczana czwórka dzikusów a wszystko to, o zgrozo! w pobliżu mojej kurkowej miejscówki. Zatem nie zasypiając kurek tfu! gruszek w popiele postanowiłam ich wyprzedzić. Faktycznie kurek tro
chę zawędrowało do mojej anużki, gdy wkroczyło na moje tereny łowne dwóch facetów, tak na oko w sumie mieli ze 40 lat. Z koszykiem, a jakże. Pustym.
Kobitki gdzieś poszły w innym kierunku. Ja natomiast zmitrężyłam sporo czasu chodząc po sosnowym lesie, w którym znalazłam jedynie kolejne stanowiska rulików, śluzki kolejne oraz oraz pierwszego w tym roku okazałego ponurnika aksamitnego.
Kolejne miejsce, w którym miałam nadzieję coś znaleźć, to moja magiczna miejscówka koźlarzy różnobarwnych i nie tylko. W chwili obecnej [poza nieprzyzwoitą ilością strzyżaków] odnotowałam tam kilkanaście muchomorów rdzawobrązowych i kilka gołąbków jasnożółtych. A i takiego ślicznego gołąbeczka z jasnoróżowym kapelutkiem co nieco obgryzionym przez jakąś wygłodzoną istotę.
I znów kolejna przykra niespodzianka. Leśną ciszę rozdarł ryk silników, tym razem jacyś dwaj
na motorach. To już osłabiło mnie kompletnie i stwierdziłam, że pora do domu.
Tak w skrócie wyglądał mój dzisiejszy trzygodzinny wypadzik. Oczywiście grzybków było odrobinę więcej, niż w opowieści, choćby pojedyncze egzemplarze czernidłaków, drobnołuszczaki jelenie i jakieś maluchy nieznane mi z imienia.
To był chyba mój ostatni na pewien czas wypad w tubylcze lasy, za parę dni mam nadzieję snuć opowieści już z Beskidu Niskiego.